Dziś trochę o motocyklach – dlaczego, wyjaśnię później.
Dawno, dawno temu, kiedy po Szczecinie śmigały jednocylindrowe ETZki z zadartymi w górę tylnymi błotnikami i wysokimi kierownicami (taki wczesny styl streetfighter…), będąc siedemnastoletnim szczawikiem, dosiadłem JAWĘ 350 TS. Nie chcąc być jednak gorszym na podwórku, również poobcinałem co się da (JAWIE, nie sobie), a później idąc za ciosem uszyłem schodkową kanapę i skonstruowałem owiewkę z podwójnymi lampami od dużego fiata. Miałem też parę żółtych halogenów – tu nie należało ich włączać razem z migaczami, bo silnik przygasał…
Zresztą przygasał, kiedy padał deszcz, bo kable od świecy namakały, dlatego w bocznym schowku zawsze miałem klucze, zapasową fajkę, klucz do świec i enerdowski aparat do ustawiania zapłonu. A ręce zawsze lekko przyciemniane, za to konstrukcja silnika była tak prosta, że remont można było przeprowadzić w warunkach polowych, zastępując zmielone łożysko nowym od… ciągnika.
To teraz powiem, dlaczego taki wpis. Zachodnie marki wtedy, w czasach PRLu, nie były widywane, a pisma motocyklowe już tak. Brak hajsu i warunki powodowały u młodych apetyt i chęć stworzenia sobie podwórkowymi sposobami choćby namiastki Hondy albo Kawasaki. Czyli…
pobudzały MYŚLENIE i KREACJĘ.
Mój syn patrzy na te fotki z politowaniem, a ja takim samym wzrokiem patrzę na jego granie w sieci.
A może rzeczywiście powinienem wykasować ten wpis, bo to obciach przecież…